Robert Mugabe nie jest już wprawdzie prezydentem Zimbabwe, ale pozostawia po sobie wiele problemów, które jego następca będzie musiał szybko rozwiązać. Po względem gospodarczym Zimbabwe tkwi w permanentnym kryzysie.
Po inflacji z 2008 r. Zimbabwe wycofało z obiegu dolary zimbabwiańskie i przeprowadziło dolaryzację gospodarki, wprowadzając na miejsce bezwartościowej waluty amerykańskiego dolara. Dolaryzacja jest niezwykle skuteczna jeśli chodzi o zastopowanie inflacji, lecz nie pozostawia władzom monetarnym elastyczności w zakresie kształtowania polityki monetarnej. Problem polega na tym, że dolarów jest w gospodarce za mało, przez co Zimbabwe cierpi od dłuższego czasu na chroniczny niedobór twardej waluty. Wpływa to na możliwości importowe i poważnie ogranicza dynamikę produkcji. Powstaje pytanie skąd wziąć dewizy, skoro produkcja na eksport w Zimbabwe (np. tytoń) ledwo zipie, a Zachód na razie cierpliwie przygląda się rozwojowi wypadków i póki co nie zalewa nowych władz ofertami współpracy.
Nowy prezydent będzie na pewno z nadzieją spoglądał w stronę Chin, które wprawdzie nigdy nie cofnęły poparcia dla Mugabe ale od dawna wysyłały sygnały niezadowolenia z nieodpowiedzialnej polityki gospodarczej Zimbabwe i pogłębiającej się niewypłacalności kraju. Możliwe, że do gry włączy się również MFW i Bank Światowy, które przez lata były dla Mugabe agentami zachodu, z resztą same wycofały się po tym jak Zimbabwe przestało spłacać 9 mld długu, jakie posiada u wierzycieli zagranicznych. Bez jakiejś formy restrukturyzacji tego długu raczej się nie obędzie. Mówi się także o wprowadzeniu waluty narodowej, ale po ostatnich doświadczeniach z hiperinflacją raczej szybko do tego nie dojdzie, a przynajmniej nie zanim rząd odbuduje kruchą wiarygodność. Ostatnie próby poszerzenia bazy monetarnej i de facto wprowadzenie zim dolara tylnymi drzwiami poprzez emitowanie tzw. bond notes, na pewno w odbudowywaniu wiarygodności nie pomogły.
Drugim po braku dolarów problemem (a jednocześnie z brakiem dolarów powiązanym) jest ustawa Indigenisation and Economic Empowerment Act (IEEA) wprowadzona przez reżim Mugabe w życie w 2009 r., na mocy której 51% udziałów w firmach działających w Zimbabwe miało znaleźć się w rękach czarnych Zimbabweńczyków. Prawo to wywołało ogromne szkody w gospodarce i nie oszczędziło nawet „sojuszniczych” firm chińskich, było nieopłacalne dla inwestorów i nierealne do wdrożenia na pełną skalę. Mnangagwa musi tę ustawę znieść, pytanie czy mu się to uda.
Trzecim obszarem jest reforma rolnictwa, które zostało dosłownie zabite przez Mugabe wraz z wywłaszczeniem 4500 farm białych osadników na początku lat 2000. Wiele z prężnych do tej pory gospodarstw zostało przekazane weteranom walki o niepodległość, wysokiej rangi oficerom oraz politykom, których wiedza na temat uprawy rolnej była najczęściej niewielka lub zerowa. W rezultacie rolnictwo już nigdy nie podniosło się z kolan, gwałtownie spadła produkcja żywności (produkcja rolna w latach 2001-2002 runęła o 80%), a farmy, dawniej wizytówka Zimbabwe, w większości podupadły.
Są jeszcze inne problemy – gigantyczne bezrobocie, szacowane na 90% populacji (większość zatrudnienia dotyczy sektora budżetowego) i miniaturowa gospodarka rejestrowana w Zimbabwe (większość aktywności gospodarczej odbywa się poza radarem statystyków), deficyt budżetowy sięgający 15-20% PKB, inflacja będąca rezultatem niedoboru gotówki i rosnących cen żywności, topniejące rezerwy walutowe.
Pytanie, które zadają sobie wszyscy to czy Emmerson Mnangagwa, wieloletni sojusznik Mugabe, a także jego prawa ręka i specjalista od czarnej roboty, będzie w stanie zerwać z wysoce szkodliwą polityką gospodarczą swojego poprzednika. Nadzieje na ulicach Harrare są tak duże, że jeśli je zawiedzie z pewnością długo nie porządzi.
Dominik Kopiński